Kings of the Sun (1963)

kotsBardzo ciekawy film o Aztekach czy innych Inkach. Aha, to Majowie.

Grupa ludzi ucieka z miejsca, gdzie czekają na nich tylko kłopoty i zakłada kolonię na pięknych terenach, zamieszkałych przez Indian (jeśli Majowie to też Indianie, to mam kłopot z nazewnictwem).

Budują oni (ci przyjezdni) piramidę, grodzą teren i malują całkiem ładne obrazki, żeby tylko się nie nudzić. Przewodniczy im facecik z kucykiem. Wygląda na wystraszonego, ale radzi sobie.

Na pierwszy rzut oka to lekko szmirowate dziełko historyczne o tym, jak to zgodza buduje a niezgoda rujnuje. Jest jednak jeden element, który nadaje całości inny wydźwięk.

Element ten to Yul Brynner. Gość po prostu zjada na śniadanie wszystkich superbohaterów. Co prawda daje się uwięzić przez facecika z kucykiem, ale całkiem skutecznie wyrywa mu dziewczynę i w ogóle sprawia wrażenie twardziela jak jasna cholera. Bardzo dobrze zagrana postać – dziki, ale szlachetny wojownik, reprezentujący stare cywilizacje, oparte na walce i polowaniu na koszmarnie groźne zwierzęta. Nic dziwnego, że dziewczyny na niego lecą. Jego konkurent z kucykiem jest taki jakiś… kulturalny; reprezentuje nową cywilizację, opartą na osiadłym, stabilnym życiu, pewno wszyscy hodują bydło i dbają o złote łany na polach. Może tylko okazjonalnie jest potrzeba wymordowania jakiejś wioski, tak dla treningu. Jego podejście do rzeczywistości zakłada obniżenie ilości składanych ofiar z ludzi i tym podobnych akcji, co nie podoba się wszystkim i jest miłą okazją do wprowadzenia kilku konfliktowych motywów.

Film jest kręcony w autentycznych plenerach zatoki … (jakaś w Ameryce Południowej). Warto obejrzeć, chyba że ktoś jest uczulony na produkcje kostiumowe z lat sześćdziesiątych.

Smutno się kończy, bo stara cywilizacja, oparta o twardzieli, musi się zlać w jedno z nieco rozmazanym Nowym. Nowe to kultura, pismo, wygodne fotele i dużo przedmiotów. Ciężko powiedzieć, czy warto.