Edgar Rice Burroughs, „Pellucidar” (1915)

Książka audio, w języku angielskim.

Edgar Rice Burroughs.

Znam tylko dwóch Edgarów i obaj dobrze pisali.

Oczywiście powinienem się wstydzić i nie przyznawać do takich lektur, powinienem czytać francuskich filozofów albo przynajmniej jakieś opowieści o generacji X, Y lub Z. Ewentualnie, coś o wstecznej ewolucji emocjonalnej w społeczeństwie, drążonym przez fenomen Internetu. No nic, wybieram rozrywkę i ładny język angielski Edgara.

Instantly I looked above, for clouds are so uncommon in the skies of Pellucidar–they are practically unknown except above the mightiest mountain ranges–that it had given me something of a start to discover the sun obliterated. But I was not long in coming to a realization of the cause of the shadow.

Above me hung another world. I could see its mountains and valleys, oceans, lakes, and rivers, its broad, grassy plains and dense forests. But too great was the distance and too deep the shadow of its under side for me to distinguish any movement as of animal life.

Instantly a great curiosity was awakened within me. The questions which the sight of this planet, so tantalizingly close, raised in my mind were numerous and unanswerable.

Was it inhabited?

If so, by what manner and form of creature?

Jak już wielokrotnie pisałem, jestem fanem fantasy z początku XX wieku. „Pellucidar” to następna (po „At the Earth’s Core”) część cyklu o wydrążonej (hollow, jak w hollow people… ehem) Ziemi. W jej środku ludzie chodzą sobie do góry nogami, mamy taką jakby… drugą, wewnętrzną powierzchnię planety. Jak mówi (jak zawsze mądra i wiarygodna) Wikipedia, motyw ten występuje kilka razy w literaturze światowej. Zainteresował mnie jeszcze przypadek utworu Icosaméron niejakiego Casanovy, którego dzienników słucham sobie od miesięcy a może i lat, bo są długie ale fascynujące i niewiarygodnie pięknie napisane (nawet w angielskim tłumaczeniu). Podobno też wykorzystał taki pomysł. Taka dygresja.

Tak więc motyw sam w sobie ciekawy. Właśnie to cenię sobie w fantastyce każdego typu – dobranie jakiegoś (nieważne, czy możliwego) elementu, który nie występuje w naszym świecie, a następnie wyprowadzenie z niego możliwych konsekwencji. Taki trening dla fantazji (bez której, jak powiedział ktoś mądry, nie może powstać nic wielkiego). Co prawda, na podstawie fałszywych przesłanek i logicznego rozumowania wyprowadzamy fałszywe wnioski (pamiętam jeszcze coś z logiki…), ale przejmowanie się za bardzo takimi problemami nie jest zdrowe.

W książce chodzi o to, że ktoś kogoś porywa, ktoś inny biega żeby tamtą osobę odnaleźć, sam jest porywany, uwalnia się, biega dalej, walczy ze strasznymi stworami i dziwnymi plemionami a na końcu przynosi światu cywilizację i dokonuje eksterminacji rasy panującej (wielkie jaszczury!), ustanawiając ludzi taką właśnie klasą panującą (hura, fanfary!). Bohater staje się imperatorem i obejmuje władzę nad światem, mając przy swoim boku dzielną jaskiniową kobietę w skąpym odzieniu. Acha, jedna z postaci nazywa się Grgrgr. Jeśli ktoś będzie chciał przeczytać – mam nadzieję, że nie zepsułem niespodzianki….

Super rozrywka. Myślenie może się włączyć w kilku miejscach i podążyć w stronę popularnych metod krzewienia cywilizacji i problemów ze zbyt szybko narzucanymi zmianami, które nie są dopasowane do kultury zmienianego społeczeństwa… Hm, ale takie myślenie szybko się wyłączy i już potem będzie dobrze. Odstresowanie gwarantowane.

Edgar Rice Burroughs, „At the Earth’s Core” (1914)

Następna książka E. R. Burroughsa, autora m. in. „Tarzana” i „Księżniczki z Marsa”. Pulp fiction fantasy, miła rozrywka. Napisana ładnym angielskim literatura popularna z początku wieku – do której czytania naturalnie nie należy się przyznawać w towarzystwie które rozmawia o Kulturze i Literaturze.

Autor trzaskał kolejne powieści według podobnego schematu, traktując pisarstwo ewidentnie zarobkowo, ale z troską o jakość produktu. Momentami zdarzają się przemyślenia, refleksje i komentarze, co nie zakłóca eleganckiej rozrywki i heroicznych wyczynów niejakiego Davida.

Ładny angielski.

As I turned, romance, adventure, and discovery in the abstract took wing before the terrible embodiment of all three in concrete form that I beheld advancing upon me.

[…]

A single glance at the thing was sufficient to assure me that I was facing one of those long-extinct, prehistoric creatures whose fossilized remains are found within the outer crust as far back as the Triassic formation, a gigantic labyrinthodon. And there I was, unarmed, and, with the exception of a loin cloth, as naked as I had come into the world. I could imagine how my first ancestor felt that distant, prehistoric morn that he encountered for the first time the terrifying progenitor of the thing that had me cornered now beside the restless, mysterious sea.

O co chodzi?

Dwóch mężczyzn wsiada w specjalny pojazd (coś jakby wkrętak Papcia Chmiela – znany z komiksu o Tytusie) i wwierca się w naszą planetę, by nieść kaganek oświaty dzikim ludom. Jeśli ludy nie będą miały ochoty zostać oświecone, zostaną wybite – dzięki wspaniałym wynalazkom z powierzchni Ziemi!

Jeśli ktoś nie wie – Ziemia jest pusta w środku, ze słońcem umieszczonym w centralnym punkcie. Na wewnętrznej powierzchni sfery jest świat nieco podobny do tego z naszych czasów prehistorycznych, z inteligentnymi dinozaurami jako rasą panującą, przerażającymi stworami i pięknymi panienkami o które trzeba się bić na śmierć i życie.

Jakiś ktoś w Wikipedii sugeruje, że fragmenty tej książki mogła być inspiracją dla „At the Mountains of Madness” Lovecrafta. Ciężko powiedzieć.

Michel Houellebecq, „Poszerzenie pola walki” (1995)

Każdy może sobie ponarzekać, mieszając własne niezadowolenie z różnymi obserwacjami. Rzeczywistość wydaje się czasem zła i banalna. Nikt mnie nie lubi, ludzie są głupi, ktoś mnie potrącił w autobusie, sąsiadka znowu coś przyniosła ze śmietnika a biały pudel faceta z drugiego piętra wymiotuje na balkonie. Jest mi smutno.

Proste do wykonania.

Trzeba jednak posiadać jakiś element geniuszu, żeby kogokolwiek zainteresować narzekaniem. W literaturze narzekanie musi być konstruktywne. Mieszanie ludzkości z błotem powinno prowadzić do jakichś wniosków. Pisarz to prowokator, ale i przewodnik. Houellebecq jest w tym niezły.

Książka audio wyprodukowana bardzo dobrze, fragmenty prawidłowo otagowane. Nowe rozdziały rozpoczynają się smutnym motywem muzycznym – całkiem na miejscu :) Lektor (Leszek Filipowicz) OK – chociaż wolałbym pewno Marka Kondrata (tak ładnie czytał „Złego” Tyrmanda)…

Nie znam francuskiego, więc nie porównam „Poszerzenia pola walki” z oryginałem, ale parę razy coś mi nie zabrzmiało dobrze. Jakieś niezręczne sformułowania. Może to przewrażliwienie i tendencja do narzekania, wynikająca z samej powieści. A może niedoskonałe tłumaczenie?

Słownictwo często poraża swoją dosłownością i cynizmem. Książka dla dorosłych. „Mechaniczną pomarańcza”. Potencjalny Alex. Tyle, że bez kolegów i bez fascynacji muzyką.

Akcja powieści dzieje się we Francji. Trzydziestoletni bohater. Życie towarzyskie umiarkowane. Po czwartym kieliszku wódki idzie się położyć, a potem robi mu się niedobrze. W jego życiu entuzjazm do czegokolwiek jest bliski zera. Czasem się ożywia i w chwilowym natchnieniu pisze przeładowane językowo bajki o zwierzętach, chyba wzorowane na Schopenhauerze…. Dokonuje okrutnych obserwacji, zauważając w innych brzydotę, mierność i mało budujące instynkty. Nic, co by pozwalało na wiarę w Ludzkość, Piękno, Braterstwo itp. Bawi się w chłodne eksperymenty na swoim otoczeniu. Dawniej próbował rozpoznawać zachowania nieaktrakcyjnej dziewczyny, teraz próbuje nakłonić kogoś do zabójstwa. Nic nie porusza w nim jakiejś głębszej struny, wydaje się być głęboko uszkodzony. Bez kontaktu z drugim człowiekiem – kontaktu, który jest blokowany przez patalogiczny dystans do wszystkiego – nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Próbuje popełnić samobójstwo. Czasem chce gdzieś wyjechać. Wspomina czasem byłą dziewczynę – czy też może żonę? Najwyraźniej nic z tego nie wyszło…

Praca pogłębia tylko jego izolację, prowadząc do depresji. Pracuje w firmie, tworzącej oprogramowanie, prowadzi szkolenia, użera się z klientami. Nie wierzy w użyteczność swojej pracy – jak mówi, oprogramowanie tylko mnoży informacje. A więcej informacji to ostatnia rzecz, jakiej nam potrzeba. Czy życie w przeładowanym informacją świecie, gdzie – według niego – pieniądz i seks są dwoma głównymi wyznacznikami sukcesu i nowym sposobem na podział ludzkości – czy to może mieć sens?

Jak na powieść debiutancką, jest to niezłe, ale raczej nie wybitne. Bohater odpychający ale i budzący współczucie – jednostka obojętna, od czasu do czasu jakimś anarchistycznym aktem próbująca zburzyć coś, co i tak nie ma dla niej znaczenia. Może przydałoby się więcej symboli. Coś oryginalnego. Jak u Camusa lub Kafki. Zamek, klatka, jakaś dżuma czy może narzędzie tortur… A tutaj – nic. Możnaby powiedzieć: „gdy Gregor Samsa obudził się pewnego poranka z niespokojnych snów, stwierdził, że nic się nie zmieniło – i że znowu musi iść do pracy”. I tak się zdarza.

Dziękuję audiobook.pl za udostępnienie książki.

Adam Hanuszkiewicz, „… to lubię…” (2004)

Należę do osób, które w dość ograniczony sposób obcują z instytucjami typu Teatr, Filharmonia czy Opera. Od czasu do czasu, w podejrzeniu, że być może zubażam się emocjalnie, podejmuję próby nie tyle nadrobienia zaległości, co bardziej… hm, rozpoznania terenu. Książka audio, czy też może audycja, poświęcona kilku epizodom z życia i inspiracjom Adama Hanuszkiewicza wpisuje się w ten nurt.

Jest to zbiór wspomnień, połączony z wyborem wierszy (m. in. świetne utwory Iwaszkiewicza) i fragmentów ulubionej prozy. Całość krótka, bo umieszczona na płycie Audio CD – jednak dość skondensowana i zachęcająca do kilkukrotnego przesłuchania. Polecam do samochodu – odrobina refleksji (ale i rozrywki) w wieczornym korku to dobry pomysł.

Wrażliwość niektórych obserwacji z tej antologii jest po prostu bezwstydna w dzisiejszym świecie… Zwraca uwagę, jak cyniczni się stajemy w miejskiej dżungli, jak słabo znamy (mówię o sobie) urodę polskiej literatury – która może dać nam trochę oddechu i przestrzeni. Co jeszcze?… Gombrowicz – po tym, co mi opowiedział Hanuszkiewicz, czuję się zobowiązany do zapoznania się z „Dziennikami”. Przemyślenia o społeczeństwie obywatelskim i o przykrych polskich cechach poruszyły mnie całkiem konkretnie.

Coś tam jeszcze było ciekawego…

Rewelacyjny kawałek o Mickiewiczu, z wyboru pism filomatów – równocześnie zachęta do „odbrązowionego” spojrzenia na narodowych herosów literatury. Dalej. Coś o Rosji, m. in. relacja ze spotkania z Włodzimierzem Wysockim. Dalej – wspomnienie o Lwowie. Potem coś z życia teatru – wgląd w pracę reżysera…

Podsumowanie? Zalety? Treść. Ładne wydanie, staranna produkcja dźwiękowa. Wady? Może cena (sporo jak za książkę audio na płycie CD), ale chyba warto. Zresztą, można przecież wymienić się z sąsiadem czy sąsiadką. Albo kupić zamiast flaszki wódki. Albo kupić komuś na prezent a potem pożyczyć. Albo zażyczyć sobie na prezent.

Możliwości są różne, jak zauważył jeden z bohaterów filmu „Dziewczyny do wzięcia”.

Recenzja dla Audiobook.pl – dziękuję za udostępnienie płyty do recenzji.

Karol May, „Old Surehand” (1894-96)

Zachęcony dobrym wrażeniem, jakie na mnie wywarł „Winnetou”, radośnie porwałem się na następną ze znanych powieści Maya – „Old Surehand”. Prawie poległem. Pięćdziesiąt godzin audiobooka nie wydaje się tragedią, ale Mayowi zdarza się niestety przynudzać lub sypać fatalnymi dialogami.

Oczywiście długość utworu nie jest dyskwalifikująca sama w sobie, ale przygnębiająca wydała mi się determinacja autora, żeby powtórzyć sukces „Winnetou” i napisać następne trzytomowe dzieło. W „Old Surehandzie” próbuje zbyt wielu wątków, co sprawia wrażenie, że pochodzą one z innych utworów i nie przyczyniają się do sensu powieści, a nawet go rozmywają. Przykładowo, większość drugiego tomu to opowieści przy stole, służące rozbudowaniu tła kilku postaci. Nieco zbyt wielu. Być może przez formę audiobooka – nie jestem pewien – zagubiłem się w tych pobocznych wątkach. Niektóre miały za zadanie udowodnienie prostych tez w stylu „nie wszyscy Apacze (poza Winnetou) są tchórzami” – podejrzewam że Mayowi pozostało trochę niewykorzystanych materiałów z innych powieści i wykonał swoisty recykling. W przypadku kilku wątków wykorzystano konstrukcję szkatułkową – zabieg zaskakujący jak na ten gatunek!

Jest to również powieść drogi – niektórzy bohaterowie, których napotykamy na początku, wykonują swoje zadanie i znikają, a Old Shatterhand i jego koledzy jadą dalej…. Gdyby wyrzucić jakąś połowę tekstu, otrzymalibyśmy bardziej płynną książkę. Albo dwie. No cóż, szlachetni wojownicy i ich niesamowite przygody mają swoje prawa..

Old Shatterhand. Dającym przykład swoim zachowaniem w miejscu, gdzie rządzą naprawdę straszni ludzie – wszędzie kręcą się mordercy, fałszerze i oszuści. Wśród bohaterów Zachodu trafiają się powszechnie okrutne i bezwzględne jednostki, do których zasadniczo należałoby strzelać bez pytania – od razu po zbliżeniu się na stosowną odległość. Co ciekawe, Shatterhand próbuje ewangelizować wielu swoich rozmówców – zarówno Indian, jak i białych. Czasem May popada w śmieszność, każąc superbohaterowi wygłaszać odezwy na temat aniołów stróżów albo wieszczyć komuś rychłą śmierć za łamanie przykazań.

Dochodzimy tu do najciekawszej postaci. Old Wabble, król kowbojów, który jest w stanie ujarzmić każdego mustanga. Stary, wychudzony rewolwerowiec. Słynny z zabijania Indian. Swoim wiekiem i doświadczeniem wzbudza sympatię Shatterhanda, który chce mu dać oparcie w grupie. Wabble jest chętny do wszystkich niebezpiecznych wypraw. Narzuca się pomimo słabych umiejętności  traperskich i słabnącej formy fizycznej. Podczas dwuosobowej wyprawy nie jest w stanie nadążyć za atletycznym Shatterhandem, sprowadzając na nich obu niebezpieczeństwo. Komu potrzebny taki starzec, wydaje się mówić May, młodzi, wysportowani powinni go zastąpić.

Czytając pewne fragmenty przestajemy się dziwić uwielbieniu Adolfa H. dla książek Maya.

Wabble zawodzi zaufania na każdym kroku, odrzuca szanse, które mu dają towarzysze, a w końcu zwraca się przeciwko nim – z zawziętością najgorszych wrogów. Historia tej postaci jest dość wstrząsająca i paradoksalnie lepiej poprowadzona od losów tytułowego Old Surehanda, którego tajemnicza tragedia rodzinna rozwiązuje się w stylu taniego romansu. Poprzez Old Wabble’a (i inne postaci) „Old Surehand” mówi, że za wyrządzone przez nas zło może czekać kara już w życiu doczesnym. Negatywny bohater może zostać przygnieciony skałami lub pożarty przez krokodyle. Bohaterowi pozytywnemu grozi co najwyżej schwytanie przez Indian i „pal męczeński” – spod którego jednak zawsze udaje się uciec.

Profesjonalny lektor (Piotr Balazs) dobrze oddaje klimat XIX-wiecznej powieści – niby nie da się tego czytać bezkrytycznie, ale jemu się udaje. Ciężko mi jednak powiedzieć, czy interpretacja Old Shatterhanda jest lepsza w „Winnetou” wydawnictwa MTJ, czy w „Old Surehandzie”.

Wydawnictwo Qes Agency wykonało bardzo dobrą robotę pod względem samego nagrania – zero potknięć lektora, fragmenty audiobooka są w wygodnych długościach, świetnie otagowane – a każdy rozpoczyna się ładnym motywem muzycznym. Oprawa graficzna mniej mi się już podoba – zamiast trzech płyt w osobnych pudełkach, zapakowanych w dodatkową obwolutę, wolałbym jedno pudełko (jak to np. zrobiło wydawnictwo Aleksandria z „Potopem”) na kilka płyt. Qes podeszło jednak do sprawy dość oryginalnie – każdy tom można zakupić osobno – stąd ten zabieg. Co do okładki – ilustracja związana z książką mogłaby nie być przykryta motywem całej serii – rozumiem, że jest to wyróżnik wydawnictwa, ale dlaczego aż tak? Nie podobają mi się też naklejki na płycie. Generalnie ich nie lubię – prosty nadruk byłby lepszy, ilustrowanie płyt jest zbędne – słuchamy ich, a nie oglądamy :)

Cena mogłaby być niższa, no ale trudno. Najważniejsza jest doskonała jakość techniczna audiobooka jako takiego. No i nie trzeba kupować wersji pudełkowej – można mp3.

Myślę, że książka ta nie sprawdza się jako coś, co chcemy przeczytać od deski do deski podczas jakiegoś wyjazdu. Jest świetna do posłuchania raz na kilka dni, daje do myślenia mocniej, niż wynikałoby to z gatunku. Można się zastanowić nad moralnością bohaterów literatury popularnej. Nad rolą religii w powieściach sensacyjnych. Nad tym, co w bohaterach sprzed stu lat wydaje się nam dziś wartościowe, ale i nierealne czy śmieszne. Ciężko powiedzieć, kto może być typowym odbiorcą „Old Surehanda” – ja bym obstawiał studenta, zgłębiającego literaturę popularną (żeby nie powiedzieć „niską”). A może kogoś, kto kiedyś lubił westerny, a teraz chce na nie spojrzeć krytycznie – przypomnieć sobie fascynację gatunkiem, równocześnie zwątpić w niego i docenić – jako gatunek, doskonale opisujący zachowania ludzi w surowych warunkach.